Recenzja filmu

Francophrenia (2012)
James Franco
Ian Olds
James Franco

Być jak James Franco

"Francophrenia" to dzieło tak koszmarnie pretensjonalne, że dla większości widzów skończy się zapewne Francofobią.
Facet ganiał w lateksowym, czarno-zielonym kostiumie z maską i sztuczną blizną na twarzy,  miotając w Spider-Mana święcącymi kulkami. Teraz zaś pozuje na wielkiego bitnika, a jego film trafia do nowohoryzontowej sekcji razem z filipińskimi dramatami o poszukiwaniach straconego czasu. Jeśli to nie jest dowód na transgresyjną moc sztuki, to już sam nie wiem, co nim jest. Obecność wśród konkursowych nazwisk Jamesa Franco nie jest mimo wszystko tak zaskakująca jak jego współreżyserowany z Ianem Oldsem film. "Francophrenia" to dzieło tak koszmarnie pretensjonalne, że dla większości widzów skończy się zapewne Francofobią.

Rzecz dotyczy gościnnego występu Franco w telewizyjnym tasiemcu "General Hospital". Aktor wciela się w rolę swojego imiennika - przebiegłego socjopaty i arcymistrza zbrodni, dybiącego na życie jednego z głównych bohaterów serialu. Pozujący do zdjęć z fanami, mizdrzący się do lustra w charakteryzatorni i przechadzający się niczym paw po planie, aktor jest łącznikiem między dwoma fabularnymi sferami – dokumentalną rejestracją "kolejnego dnia w biurze" oraz oniryczną jazdą, w której zaciera się granica między fikcją a rzeczywistością (to "zacieranie" jest zresztą wizytówką tegorocznego Konkursu Nowe Horyzonty). Być może na papierze brzmi to nieźle, ale na ekranie nie zdaje egzaminu. Głównie dlatego, że filtr ironii, przez który bohater chciałby na siebie spojrzeć, nadaje się do wymiany.

Serial "General Hospital" to dla twórcy metafora komercyjnego szrotu, z którym żaden artysta przez wielkie A nie chce mieć nic do czynienia. Nie trzeba wyjaśniać, dlaczego jest to cios poniżej pasa. Portfel, dzięki któremu Franco może teraz dokonywać aktu artystycznej masturbacji, wypchała mu właśnie masowa publiczność - ta sama, która pokochała go jako Zielonego Goblina, miotającego swoimi zabójczymi kulkami. A zatem, z czym do ludzi?

Powiedzieć, że nie było pomysłu na film, to kurtuazja, na którą młody aktor nie zasługuje. Jego utwór to manifestacja monstrualnego ego i krynica narcyzmu, którego nie pomieści żadna sala kinowa. To, że James Franco jest piękny oraz utalentowany, wiemy i bez "Francophrenii". Swoją wrażliwość również sygnalizował już w ciekawszy sposób, choćby w niedawnym "Skowycie". Siedemdziesiąt pięć minut to aż nadto czasu, by dać się bohaterowi uwieść – zatonąć w jego tajemniczym spojrzeniu, popłynąć z prądem schizofrenicznego monologu. Wybaczcie, ale tym razem zostanę na brzegu.
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones